Quantcast
Channel: Nie znam się, to się wypowiem
Viewing all 40 articles
Browse latest View live

Olgi różowa odyseja

$
0
0
W styczniu pisałam o różowej, oczojebnej szmince, która całkowicie zmieniła moje podejście do różowych ust. Nawet się nie zorientowałam, gdy w ciągu kilku tygodni w mojej kosmetyczce jakimś dziwnym trafem znalazły się kolejne różowe maziaki - przysięgam, ja takich rzeczy nie kontroluję, totalny blackout ;)

Niektóre całkiem fajne, inne średnio. W następującym tygodniu popełnię swatche i krótkie recenzje, bo niby ile można pisać o błyszczyku, bitch please (a i tak się skończy na eseju).


Dla ciekawskich i niecierpliwych, od góry:

  • błyszczyk Bell Glam Wear 032
  • lip pen H&M Honeysuckle
  • mazak Astor Perfect Stay Berry Pink (tak, jeszcze można je dorwać w niektórych miejscach)
  • lip pen H&M Passionata Pink
  • lakier (?) Sephora Fuchsia 
  • błyszczyk bareMinerals Dare Devil
  • Maybelline Color Whisper 310 Mad for magenta
A teraz wracam do opalania się. Miłej niedzieli!


Fail, as always

$
0
0

Obfotografowałam swatche różowych mazideł do ust, a gdy zrzuciłam zdjęcia do obróbki, to okazało się, że mam wąsa jak Rumcajs i zasadniczo cały materiał był do wywalenia. Takie pafą, taka sytuacja. Teraz nagle zaczęło się dziać mnóstwo szalonych rzeczy, więc po usunięciu wąsa wciąż nie mam czasu na zdjęcia.
Ale i tak myślę o Was ciepło.

Bell, różowy GlamWear

$
0
0
Widziałam rozczarowanie z powodu niepokazania zarostu. Proszę bardzo, w sumie co mi szkodzi, pochwalę się, co sobie na twarzy wyhodowałam. 

+++

Za błyszczykami, prawdę mówiąc, nie przepadam. Zwłaszcza tymi, które się dziwnie rozlewają po ustach, lepią i zawierają wielkie drobinki brokatu, które najpewniej wysrała do flakonika wróżka. Ale jakoś w styczniu któregoś ranka obudziłam się i w mojej głowie pojawiła się myśl: "Olga, a może by tak różowy błyszczyk, coooo?". Kilka godzin później byłam na mieście i w ramach ulegania swoim najgorszym instynktom wparowałam do drogerii celem pomacania, a może nawet i kupienia jakiegoś błyszczydła.
Long story short, nabyłam tego różowego dziada: Bell GlamWear w odcieniu 032. 


Design nie powala, ale też nie odrzuca. Opakowanie lubi się palcować. 


Kolor na żywo jest intensywny, ponadto można dojrzeć pobłyskujące drobinki w ilości nieurągającej zdrowemu rozsądkowi jak i powszechnie przyjętym wzorcom estetycznym. 



Aplikator w formie wyciętej gąbeczki. Według mnie nabiera ciut za dużo produktu, ale to już kwestia mojego przyzwyczajenia. 


Pacu-pac na rączkę i do słońca... Ten dłuższy ślad specjalnie trochę rozmazałam, żeby pokazać, jak błyszczyk nierówno kryje. W buteleczce intensywny, na ręce już się utlenia... 


I po pięciu minutach od nałożenia wygląda na ustach dokładnie tak: 


Wąsy! ^^"

Po kilku pierwszych użyciach trochę zeszła mi para fascynacji i pojawiło się poczucie "nooo, ale serio, TYLKO tyle?". Lekkie zabarwienie ust i przyjemna dla oka tafla? Gdy zapowiadało się tak dziko?! Najmniej mogłabym się w tym wszystkim uczepić aspektu trwałości na ustach: GlamWear co prawda nie przetrwa posiłku, ale błysk utrzymuje się do 2 godzin z piciem (da się wypić 3 piwa bez poprawiania ust, niezły wynik imho). Pozytywnie rozczarowały mnie właściwości pielęgnacyjne - tu błyszczyk Bell sprawdził się bez zarzutu, w trakcie korzystania z niego cały dzień nie trzeba już się ratować dodatkową pomadką. 

Ogólnie: miałam wysokie oczekiwania na podstawie dzikiego koloru w opakowaniu - stara, a głupia, znowu dała się nabrać. Podświadomie oczekiwałam pewnie krycia i błysku podobnego do lakierów do ust, zapominając, że ze zwyczajnym błyszczykiem tego nie osiągnę. Krycie na szczęście dają inne mazidła, a ten niuniek zostaje na lżejsze okazje, gdy mam mocno zaakcentowane oczy. Czyli ostatnio - rzadko. Wielkiej miłości z tego nie ma, a na szczęście nie ciągnie mnie do kupowania innych błyszczyków. Uff, odwyk.

A wam ile razy zdarzyło się kupić coś podobnego i rozczarować? ;)

just sayin

$
0
0
Siedzę nad żurem, który składa się prawie z samej kiełbasy i boczku. Nie mogę na to patrzeć i przypominam sobie, czemu ostatnio myślę nad zostaniem wege. Ale jednak skupiam wzrok na tym boczku, żeby się nie rozlecieć z wkurwienia na kawałki. 
Wysłuchuję tyrady o tym, że już powinnam wziąć ślub i urodzić gromadkę dzieci. A tak to jestem starą panną, ale to w sumie nic dziwnego, bo kto by chciał taką grubą. Potem kobieta, która urodziła mojego ojca, co było jej najdonioślejszym życiowym osiągnięciem, opowiada o dziewczynie, z którą bawiłam się w dzieciństwie. Ma tak samo jak ja 25 lat, dziecko lub nawet dwójkę i jest w trakcie rozwodu. I dla mojej babki to jest coś ważniejszego niż fakt, że mam pracę i sobie powolutku biorę to, na co mam w życiu ochotę. 
Nie powinnam się przejmować, powtarzam sobie. Ostatnią resztką silnej woli powstrzymuję się od złośliwej riposty, że może i jestem gruba, ale babciu, zdziwiłabyś się, ilu mnie chciało. I moja wielka dupa czasem tylko przyspieszała sprawy. 

Oh, well.

5 rzeczy, które powinnaś wiedzieć, zanim pójdziesz do wizażystki

$
0
0
Przepieprzam mnóstwo czasu na Thought Catalog i miałam mnóstwo radości czytając tekst 10 things your hairstylist wants you to know. Po moich ostatnich doświadczeniach myślę, że niektórym ludziom przydałaby się podobna lista, tylko w wersji makijażowej (w sumie do zastosowania u makijażystki, jak i w sklepie).
Pragnę mimo wszystko zaznaczyć: to, że skończyłam jeden kurs wizażu pół rok temu i dorabiam sobie jako wizażystka nie czyni ze mnie eksperta. Nie zjadłam wszystkich rozumów, nie uważam, że doskonale wiem, co innym będzie służyło najlepiej. Pewne opinie i poglądy w poszczególnych estetycznych wyborach mam dość mocno wyrobione (nie cierpię mocno wytuszowanych dolnych rzęs, nie cierpię i już), niemniej nie narzucam ich innym - to klientka ma się czuć dobrze (lub ewentualnie aktorka ma wyglądać tak, jak sobie tego życzy reżyser). Znam doskonale swoje ograniczenia i staram się nie przedobrzać. Z tego założenia wychodzę przy pisaniu tego, co następuje dalej.

Prędzej czy później zdarza się Okazja, gdy babeczka myśli sobie "muszę wyglądać oszałamiająco tego dnia, a sama nie dam rady się tak wysuczyć". I babeczka trafia do makijażystki, której nie potrafi odpowiedzieć na podstawowe pytania, a tylko zaczyna narzekać i uzewnętrzniać się, jaka to ona w sumie jest zaniedbana. Coś jak przy pierwszym profesjonalnym pedicure w życiu - nie znam laski, która by nie usiadła na fotelu i nie zaczęła perorować, jakiego hobbita tudzież skamieliny sobie nie wyhodowała (z drugiej strony nie rozmawiałam z wieloma kobietami na temat ich doświadczeń w tym zakresie, niemniej jest to pewna prawidłowość - "przepraszam, że ma pani tyle roboty, ale w sumie to nie chce mi się regularnie smarować stóp" :P).
Żeby zostać dobrze obsłużonym, trzeba znać swoje potrzeby i umieć je wyartykułować, z czym niestety jest nieco gorzej.

  1. To ty wiesz, na jaką imprezę będzie potrzebny ten makijaż. Ślubny to w ogóle jazda bez trzymanki, ale jeśli idziesz na ślub jako gość, to chyba wiesz, w jakim towarzystwie będziesz i na co możesz sobie pozwolić. Jeśli potrzebujesz makijażu wieczorowego, to też trzeba o tym głośno powiedzieć - bal, bankiet, spotkanie z kosmitami? Serio, każda okazja wymaga innego podejścia. 
  2. Znasz swoją skórę najlepiej. Opowiedz jak najwięcej - ale tych istotnych informacji. Makijażystka nie musi wiedzieć, ile lat leczyłaś trądzik, sama mniej więcej po krótkich oględzinach może się domyślić, czy masz skórę suchą czy tłustą, ale nie zostawiaj jej tego w ramach domyślania się. Czy masz jakieś alergie skórne? A może skóra jest płytko unaczyniona i szybko się czerwieni? Jak reagują oczy przy malowaniu - czy np. od razu łzawisz? 
  3. Nie jesteś Angeliną Jolie. I nigdy nie będziesz. Dobra wiadomość jest taka, że makijaż może wiele zmienić, stworzyć pewne iluzje - krótkotrwałe. W przypadku konkretnych cech urody pewne fakty musisz przyjąć na klatę i nauczyć się je obsługiwać. Okrągłą twarz da się wyszczuplić, małe usta odrobinę powiększyć, nos wyprostować - to wszystko kwestia optyki. Lub chirurga. Twoja makijażystka zrobi wszystko, żeby defekty ukryć, a zalety podkreślić, ale...
  4. ...twoja makijażystka nie jest cudotwórcą. Oszałamiający efekt końcowy ma swoje źródło w odpowiedniej pielęgnacji, systematyczności i zdrowej dawce próżności. Jeśli przychodzi mi na fotel kobieta dobiegająca 40-tki, która po pytaniu o rodzaj cery odpowiada "straszna" i uśmiecha się, jakby nie miała z tym nic wspólnego, to mam ochotę wytargać ją za ucho. Owszem, nie ma przymusu dbania o siebie, można być potwornie zabieganym, można zwalić wszystko na hormony - ale żaden podkład, nawet najdroższy, nie będzie wyglądał dobrze na przesuszonej skórze. Lub takiej pokrytej krostkami. Pewne rzeczy można ukryć, ale czy naprawdę chcesz wyglądać bardziej jak woskowa lalka niż żywy człowiek? Masz krótkie, proste rzęsy, nie umówiłyście się na sztuczne? Dziewczyna użyje najlepszego tuszu, jaki zna i ma w swojej kosmetyczce, ale firanek nie będziesz mieć. Przychodzisz ze zdjęciem konkretnego makijażu oczu? To super! Jeśli będzie pasował do kształtu i rozstawu oczu, a dalej do całej twarzy - nie ma najmniejszego problemu, jedziemy z koksem. 
  5. Sama najlepiej wiesz, w czym się dobrze czujesz. Odważny kolor szminki to według Ciebie cokolwiek innego odbiegającego od naturalnego kolorytu ust, a laska zasadza się na Ciebie ze strażacką czerwienią? Mówisz o tym. Lubisz kolorowe kreski, a okazja jest taka, że możesz zaszaleć? Tym lepiej, czarne linery i kredki zostaw sobie do biura. 
Na podstawie tej krótkiej listy można odnieść wrażenie, że jestem bardzo roszczeniowa i wymagam od klientek cyrografu podpisanego krwią, całodniowej wizyty w spa przed przyjściem do mnie i nakierowania mnie od samego początku, co mam robić. Cóż, zasadniczo wtedy stałabym się zbędna ;) Nie jest też tak, że napotykam same zapuszczone pasztety, które ze względów ideologicznych używają przez całe życie tylko kremu Nivea. 
Dla mnie komunikacja i wzajemne zrozumienie są kluczowe w każdym aspekcie życia - także wtedy, gdy biorę do ręki pędzle i robiąc często małe rzeczy sprawiam, że kobieta po spojrzeniu w lustro nabiera niespotykanej pewności siebie. Ot, takie jest moje przesłanie. 

+++

Oczywiście można by tu zacząć snuć opowieść o naturalnym pięknie, którego nie trzeba poprawiać. O tym, że jesteśmy idealne takie, jakie jesteśmy, raw beauty i reszta tego modnego teraz shitu. 
Jakie jest moje podejście? W wersji cynicznej mówię zdecydowanie "nie", bo byłabym wtedy bezrobotna ;) Natomiast szczerze wierzę w zdrową próżność - czyli ten wewnętrzny drive, który popycha nas do tego, żeby zrobić dokładnie tyle, żebyśmy się same sobie podobały - a nie komuś innemu. 
A to, jak to się przejawia, to już zupełnie inna sprawa :)



time to say goodbye

$
0
0
Wiesz, że przychodzi czas na pozbycie się jakiegoś kosmetyku, gdy jego nowa, odświeżona wersja jest na rynku od roku czy jakoś tak... 

Zdecydowałam więc na pożegnanie się z podkładem Bourjois Healthy Mix w najjaśniejszym odcieniu 51, choć całości nie zużyłam.. Po zużyciu 20% zepsuła mi się pompka, więc resztę wygrzebywałam ponad rok, co pewnie nie było zbyt higieniczne, ale co tam. Bardzo lubiłam starą wersję HM za świeży, zdrowy glow, pokrycie niedoskonałości dwiema cienkimi warstwami produktu i wyjątkową trwałość. Recenzje nowszej wersji wskazują na to, że ktoś gdzieś chciał być za fajny i zepsuł całkowicie porządny, udany produkt. Mam chęć wypróbować inne podkłady Bourjois, jeśli kiedykolwiek zużyję to, co mam teraz w zapasach. Jakieś sugestie dla cery mieszanej z lekką tendencją w stronę tłustej?





Miałam też od zamierzchłych czasów żel do stylizacji brwi z serii Giordani Gold z Oriflame. Niegdyś przezroczysty żel zabrudził się, gdyż nanosiłam go na brwi poprawione cieniem - stąd teraz na zdjęciu może to wyglądać nieco obleśnie :P Szczoteczka raczej z tych większych, niemniej wygodna. Żel robił dokładnie to, do czego został stworzony, czyli ujarzmiał brwi w sposób, jaki sobie tego życzyłam. Myślę, że żele za 8 zł robią dokładnie to samo, więc jakoś nie widzę sensu w płaceniu za niego aż 30 zł w regularnej cenie.





Wymęczyłam ostatnio truskawkowego Carmexa w tubce. Po latach eksperymentów doszłam do wniosku, że tak jak najbardziej lubię Carmex w sztyfcie, tak wersja truskawkowa jest najmilsza mym, yyyy, zmysłom. Podobno gdzieś na rynku pojawiają się truskawkowe sztyfty, ale nie było mi dane tego cuda oglądać. Swego czasu testowałam tubki w wersji miętowej i z zieloną herbatą - esencja dramatu, nie polecam nikomu, chyba że ktoś ma fetysz gorzkiego posmaku i pieczenia ust.

Zdecydowanie moim największym rozczarowaniem w tym roku jest powrót do maskary High Impact od Clinique.


High Impact była moją pierwszą "dorosłą" maskarą, którą dostałam od mamy, gdy miałam 17 lat. Warto tu zaznaczyć, że przerobiłam dwa opakowania - obydwa kupione w USA (uuu, że ja niby taka światowa,ę-ą). Niemniej było to odpowiednio 8 i 6 lat temu (jezusicku, jaka ja stara!). Z HI byłam bardzo zadowolona, choć trzeba tu mieć na względzie, że były to czasy, gdy o makijażu nie wiedziałam totalnie nic, a moje wymagania były zupełnie inne niż teraz. Cóż, postanowiłam zrobić mały powrót do przeszłości i moje trzecie spotkanie z kultowym kosmetykiem skończyło się - oględnie mówiąc - rozczarowaniem.
Mokra konsystencja przy takiej szczocie i moich rzęsach daje solidne pogrubienie - owszem, mam trzy grube, posklejane kępki rzęs, które trzeba cierpliwie rozczesać grzebykiem. Dopiero druga warstwa na takim podkładzie daje jako-taki efekt, przy czym wtedy na końcach pojawiają się klumpy. Coś za coś. Żeby było weselej, HI robiła mi umiarkowaną pandę pod oczami po około 6-7 godzinach - samo pandowanie mnie aż tak nie mierzi, wliczam to w ryzyko, ale 6 godzin to dla mnie wynik po prostu żenujący (zero płaczu, umiarkowana temperatura, bez przygód w stylu deszcz). A na dokładkę - bardzo upierdliwe zmywanie nawet bez dodatków w stylu cienie czy kredki.
Dałam jej miesiąc, żeby podeschła. Nic się nie zmieniło, a mnie szlag trafił i mamrocząc pod nosem najpiękniejsze polskie przekleństwa, jakie możecie sobie imaginować, znalazłam jej nowy domek. Koleżanka jest zadowolona.

Ostatni kosmetyk, który mnie wkurzył, to hipoalergiczny żel do mycia twarzy dla cery normalnej i mieszanej marki Biały Jeleń.

kwc
W teorii żel ma delikatnie oczyszczać zarówno zanieczyszczenia, jak i makijaż. Robi to tak delikatnie i ostrożnie, że makijaż zostaje niemal nietknięty. Ba, nawet mycie twarzy rano jest takie jakieś... bardzo, bardzo pozorne. Żel prawie się nie pieni pomimo SLS* na drugim miejscu (!!!) i trzeba go dość solidnie wylać, aby cokolwiek zdziałać. Nie wątpię, że dla osób z alergiami skórnymi może to być zaleta, ale skoro domycie nocnego sebum, którego nie produkuję tak dużo, przerasta możliwości tego żelu, to sorry, alergikom też nie zrobi dobrze.
Po zużyciu połowy flaszki postanowiłam nie pieprzyć się w kosmetyki hipoalergiczne i kupiłam chamski żel dla pryszczatych nastolatków. Reszta służy mi do mycia pędzli - ale tylko tych utytłanych w suchych pudrach i cieniach, bo podkłady i inne kremowy formuły tkwią wesoło na pędzlach tak jak tkwiły (czyli szampon Babydream radzi sobie lepiej w kwestii mycia niż ten żel, a to już bardzo poważny zarzut).


*hipoalergiczny nie znaczy "w ogóle nie uczula", tylko "jest mniejsza szansa". SLS powinno tu być mniej w porównaniu do podobnych kosmetyków, a i tak jestem rozczarowana, chociaż tak na dobre to przestałam się tym badziewiem przejmować.

+++

Mam do wykorzystania do końca czerwca bon sodexo i jak przystało na warszawską lampucerę, która od dawna się nie rozpieszczała, postanowiłam go zrealizować w drogerii. Stwierdziłam że nie będę się rozmieniać na drobne w SuperPharmie i zaszaleję sobie w Sephorze lub Douglasie.
I tu pojawia się kłopot - po wstępnym rekonesansie stwierdziłam, że niemal wszelkie moje zachciewajki kosmetyczne są spełnione. Serio, nie mam czego sobie tam kupić - z tych nieco praktyczniejszych rzeczy, do których nie musiałabym dopłacać drugie tyle.
Rok temu byłoby mi smutno, teraz myślę - Olcia, chyba dorastasz.


jak pozbyć się wąsa?

$
0
0
Zaczynam krążyć koło tematu depilacji laserowej lub IPL wąsa i brody. 

*temat może genderowo niepoprawny w świetle ostatniej Eurowizji, prawdopodobnie powinnam się ze swoim owłosieniem wesoło obnosić*

Przetrząsnęłam już 3/4 internetów, ale mało jest moim zdaniem rzetelnych opinii kobiet, które zabiegowi się poddały. Lubię się dowiedzieć czegoś z pierwszej ręki, stąd moje pytanie do Was, Czytelniczek: czy miałyście do czynienia z tymi zabiegami? Lub wasze znajome, krewne? Pomijam na razie ceny, interesuje mnie w pierwszej kolejności
- skuteczność
- upierdliwość zabiegu
- ewentualne podrażnienia i inne skutki uboczne. 

Ktoś poratuje wiedzą? ;)



Kosmetyczna przemoc symboliczna

$
0
0
Jeden z moich ulubionych socjologów, czyli Pierre Bourdieu, wprowadził do nauk społecznych termin przemocy symbolicznej. Wikipedia mocno upraszcza sprawę króciutkim zdaniem:

Jest to miękka forma przemocy, która nie daje po sobie poznać, że jest przemocą.

Doszłam ostatnio do wniosku, że niektóre kobiety są mistrzyniami pasywno-agresywnej przemocy symbolicznej. Co taka babeczka robi?

Ano wysyła swojego małżonka (tak, to bardzo ważne w tej sytuacji) do drogerii po zakupy. Kobiece zakupy. 

Rozumiem, że współczesna kobieta to stworzenie potwornie zabiegane, zajęte i można nie mieć czasu na wyjście na zakupy (seriously, kto by sobie odmawiał tej przyjemności?). Ale potem zdarzają się takie kwiatki:
Małżonek z przestrachem w oczach biega między standami z kolorówką i szuka czerwonego lakieru do paznokci. Na początku się wstydził (że facet i lakiery, dżender-srender), a potem zadzwonił do żony i zrezygnowany kazał sobie tłumaczyć, jak dokładnie czerwony ma być ten lakier. Uruchomiły się wtedy moje znacznie ograniczone pokłady empatii i zaoferowałam kolesiowi, że pomogę w wyborze. Uprzejmie podziękował, ale po dwóch minutach wrócił do mnie, wręczył telefon i po krótkiej rozmowie okazało się, że żona potrzebowała bardzo ciemnej, głębokiej czerwieni, żeby pasowała jej do naszyjnika. Myślę, że uchroniłam ziomeczka od porządnej awantury, bo wcześniej błądził zdecydowanie w okolicach jasnych, strażackich odcieni. 

Ostatnio z kolei obserwowałam, jak facet szukał balsamu antycellulitowego określonej firmy. Na jednej ręce bejbi płci żeńskiej, drugie bejbi nieco większe pałętało mu się między nogami, facecik patrzy na te balsamy i widzę na jego twarzy esencję "ja pierdolę, ale o co chodzi". Wiedział, jaka firma, nawet kojarzył butelkę. Zaczepia ekspedientkę, szukają, szukają - balsamu nie ma. Myślę sobie "zaraz skapituluje", ale wstąpiła  w niego nowa energia i taki zadowolony pyta:
- A czy jest jakaś szansa, że to może będzie tam, gdzie kremy do twarzy?

I tak lżej mi się na duszy zrobiło, że to jednak prawda, że mężczyźni nie mają bladego pojęcia, czym jest cellulit, skoro w dobrej wierze pytają, czy zdarza się na twarzy. 

Myślę, że sama nie jestem lepsza - pamiętam, jak swego czasu prosiłam mojego ojca o kupno podpasek i wkładek. Tak, to było naprawdę okrutne. 


najlepszy krem z filtrem do cery mieszanej

$
0
0
Czerwiec w stolicy zaczął się markotnie i deszczowo, niemniej stwierdziłam "Olga, nadszedł czas - tego nie można dalej ukrywać!". 

O fotostarzeniu i konieczności używania filtrów napisano już tyle, że jako laik z zakresu kosmetologii nie mam nawet jak tu się wymądrzać. Po trzech latach wnikliwej obserwacji swojej cery mogę powiedzieć, że obsesyjne nacieranie się filtrem +50 po prostu ma sens - potwierdzają to przebarwienia na policzkach, które prawie udało mi się opanować, niemniej w obliczu silniejszego słońca i braku odpowiedniej ochrony powracają w całej swej czerwonej okazałości. 

Ochrona przeciwsłoneczna w praktyce przysparza niestety wielu problemów i w ogóle nie dziwię się moim koleżankom, które o filtrach myślą tylko w kontekście leżenia plackiem na plaży - bo jak wiemy, gdy pomykamy latem po mieście rozgrzanym do 35 stopni, to promieniowanie nas magicznie nie dotyczy... Dobra, ironizowanie na bok. 

Moja obsesja na punkcie +50 uległa ostatnio ewolucji - doszłam do wniosku, że skoro tylko pomykam po mieście (bo moje celowe nieopalanie się nadal ma wymiar niemalże ideologiczny, lol), to mogę spokojnie zmniejszyć ochronę i znaleźć produkt, który będzie o wiele lepiej współpracował z podkładem i pudrem. Kremy do twarzy z filtrami, zwłaszcza tymi wysokimi, lubią niewyobrażalnie natłuszczać cerę (o bieleniu nie wspominając), więc postanowiłam znaleźć coś specjalnie dla cery mieszanej. Nie zagłębiałam się zbytnio w tematykę rozróżniania filtrów na fizyczne i chemiczne, jakoś szczerze mówiąc nie jara mnie to zbytnio.

Ten nieco przynudnawy wstęp jest konieczny po to, żeby zrozumieć moją totalną podjarkę kremem do twarzy, jaki w swej łaskawości wypuściła Bielenda. A konkretnie krem do cery mieszanej i tłustej z filtrem SPF 30. Istnieje jeszcze wersja SPF50 dla cery suchej - to tak gwoli informacji.

Rok temu w czerwcu popełniłam przegląd filtrów, z którego wynikało, że te lepsze filtry są domeną firm aptecznych i prawdopodobnie w tym roku znowu ze smutkiem sięgnęłabym do kieszeni po portfel i wyłuskała miliony monet na Biodermę. Ale w sierpniu poznałam Bielendę przez szczęśliwy zbieg okoliczności- zostałam bez filtra do twarzy, zbliżał się koniec lata, a mój budżet był napięty niczym baranie jaja, więc sięgnęłam po dosłownie najniższą półkę z letnimi produktami w Hebe, gdzie za przepiękne 10 złotych polskich bez jednego grosza czekała na mnie ta tubeczka.




Tak, przyznaję się od razu - cena była wówczas dla mnie najważniejszym wyznacznikiem i dobrze na tym wyszłam. To ja zacznę piać z zachwytu w końcu.

Krem ma fantastycznie lekką i faktycznie nietłustą konsystencję, dobrze się rozprowadza i szybko - jak na filtr - wchłania. Co ważniejsze - nie bieli, a wchłania się do tego przyjemnego matu jak po dobrym kremie normalizującym (czyli nie ściąga potwornie). W teorii od aplikacji filtra do dalszych kroków, jak chociażby podkład, powinno minąć 15 minut i staram się tego trzymać jeśli mam czas, ale tutaj spokojnie można się pokusić o tapetowanie już po 3-4 minutach. Kolor biały, zapach dla mega nochala przyjemny, choć słabo wyczuwalny i szybko się ulatnia.




Producent zapewnia, że krem skutecznie nawilża, a wręcz poprawia jędrność i elastyczność skóry. No-no, powiedzmy sobie szczerze, że od tego mamy inne smarowidła, ale działań anti-aging nigdy dość. Do czego dążę - w sierpniu i wrześniu zeszłego roku stosowałam Bielendę solo na dzień bez innych kremów nawilżających. I też wszystko pięknie hulało.



Mam zbyt małą wiedzę biochemiczną, żeby ocenić, czy filtry w tym kremie są wystarczająco mocne, a jak znam życie, to do składu zawsze można się przypieprzyć. Grunt, że krem spełnił swoje podstawowe zadanie, czyli ochronił przed słońcem w wystarczającym dla mnie stopniu, a przy okazji okazał się być świetnie nawilżającą bazą pod makijaż. I tyle dobroci za 10 zł.
Imaginujcie to.




Prawdopodobnie jedyną wadą jest dostępność - produkty z przeciwsłonecznej serii Bielendy jakoś nie wzięły szturmem półek w Rossmanach, w sumie widziałam je tylko w Hebe (nie wiem jak z hipermarketami i małymi drogeriami, gdyż najzwyczajniej w świecie nie błąkam się po takich miejscach). 

Idźcie i smarujcie się wszyscy. Olga daje gwarancję.

edit po 20 minutach: Pragnę - jak zawsze - nadmienić, że mam cerę umiarkowanie mieszaną, dlatego u mnie efekt matowienia był zacny. Nie mam pojęcia, jak ten krem może się zachowywać na cerach naprawdę tłustych. Mam nadzieję, że niewiele gorzej.

Ecotools w Biedrze?

$
0
0
Nie śledzę ostatnio na bieżąco blogosfery, więc możliwe, że wylatuję z tym jak debil dwa miesiące po fakcie: czy Biedronka postanowiła być fajna i sprzedaje pędzelki Ecotools, tylko bez logo? Nawet ten wiecheć materiału, udający etui-kosmetyczkę jest identyczny jak w oryginale. 

Come on, niech ktoś mi to wytłumaczy :D


Co się ostatnio działo na włosach

$
0
0
Nazwijmy to włosowym denkiem. Po prostu. 

Na pierwszy rzut często dissowane przeze mnie Yves Rocher. Tym razem dissu nie będzie, bo szampon przeciwłupieżowy z wyciągiem z nasturcji to przyzwoity produkt. Fanki naturalnej (mniej lub bardziej) pielęgnacji będą miały podjarkę, bo szampon nie zawiera silikonów i parabenów, a odsądzone od czci i wiary SLS zastąpiono ALS (które podobno w twardej wodzie się nie pieni; u mnie piany było pod dostatkiem i jestem w poznawczej kropce). 
Zasadnicze działanie przeciwłupieżowe opisałabym jako bardzo dobre - szampon przynosi wyraźną ulgę steranej skórze głowy. Muszę tu mimo wszystko zaznaczyć, że u mnie takie niespodzianki na głowie mają głównie podłoże stresowe, więc równie dobrze mogę stwierdzić, że łupież znika sam z siebie po kilku dniach i nie ma to związku z działaniem szamponu. Mimo wszystko ma, teraz zdarza mi się podkradać w sytuacjach awaryjnych klasyka w postaci Head&Shoulders i białe dziadostwo uparcie trzyma się głowy. 

Przejdźmy teraz do nieśmiertelnych Fructisów. O szamponie dodającym objętości przeczytałam na jakimś blogu i zachęcona pozytywnymi recenzjami zanabyłam zieloną flaszkę. Jakby nie patrzeć moim włosom na pewno nie dolega brak objętości (wręcz przeciwnie), ale obiecane czary-mary w postaci "termoaktywnej formuły" po prostu musiałam sprawdzić, bo inaczej nie byłabym sobą. 


Staram się unikać używania suszarki, ale czasem po prostu nie da się jej uniknąć - zwłaszcza gdy muszę od razu zdyscyplinować grzywkę lub zostały pewne wilgotne partie blisko skóry głowy. Przetestowałam działanie Fructisa przy tej samej odżywce w trzech wariantach - gdy dałam włosom samodzielnie wyschnąć, dosuszyłam wilgotne partie i wysuszyłam prawie całe. 
I skubaniec faktycznie działa, nawet gdy modeluje się włosy na szczocie (prawie potrafię to zrobić, hell yeah!). Tak mnie to zdziwiło, że aż rozważam zakupienie kolejnej butli i odżywki do spółki.
Oczywiście nie opisałabym tej objętości jako szokującej i faktycznie długotrwałej, niemniej wystarczającej, żeby zrobić widoczną różnicę na głowie. Ze swojej strony polecam, ale nie mam bladego pojęcia, jak zareagują włosy naprawdę cienkie lub kapryśne. 

Zmieńmy odrobinę temat i przejdźmy do suchych szamponów, które stały się dla mnie w zeszłym roku objawieniem. Miałam dwie miniatury z GB: Rene Furterer i kultowe Batiste. Rene nie urwał mi dupy z wrażenia, trochę nie potrafiłam jeszcze się nim posługiwać - był dziwnie mokro-tłusty w dotyku, po wyczesaniu włosy były odświeżone na dosłownie 3, może 4 godziny. A potem w moim życiu pojawiło się Batiste i już nic nie było takie jak kiedyś...
No dobra, tutaj trochę poleciałam, ale zasadnicza myśl przewodnia została przekazana.



Wersja tropikalna była moją pierwszą pełnowymiarówką po miniaturze Cherry. Zapach nie do końca mi odpowiadał, chociaż uwielbiam kokos - w tej wersji jest jakby zbyt słodki. Pomijając to - super. Czytałam niestworzone rzeczy o podrażnieniu skóry głowy suchymi szamponami, na szczęście u mnie do tego nigdy nie doszło. Odświeżenie utrzymuje się u mnie solidnie, chociaż w tym miejscu znowu muszę nadmienić, że na ogół nie traktuję szamponem całej głowy, a jedynie grzywkę, czasem kilka centymetrów za nią. Latem to wybawienie przy mojej grubej grzywce, której nie mam cierpliwości zapuścić. Po kokosie nie chciałam eksperymentować z innymi wersjami - barwionej nie potrzebuję, bo radzę sobie z wyczesywaniem, lakieru nie potrzebuję tym bardziej, więc wróciłam do wisienki i jestem szczęśliwa. Może za pół roku (bo na tyle starcza mi jedno opakowanie) zaszaleję z innym zapachem.

Przerwa na odżywkę.
O produktach do włosów Nivei, zwłaszcza o odżywkach, krążą w sumie same pozytywne opinie - chociaż pozbawione ochów, achów i jęków rozkoszy.



Odżywka Straight&Gloss w założeniu powstała do "zauważalnego prostowania i wygładzenia włosów puszących się i trudnych do ułożenia". W sumie każda odżywka sobie u mnie z tym jakoś radzi, ale nie spodziewałam się, że płynna keratyna jednak wyrządzi mi więcej szkody niż pożytku. Zamiast miękkich, błyszczących pasm spływających kaskadą (lol) miałam włosy szorstkie w dotyku, a wyprostowanie polegało bardziej na usztywnieniu fryzury. Na szczęścia odżywka nie obciążała włosów, więc przynajmniej tyle z niej miałam pociechy :] Może na cieńszych włosach sprawiłaby się lepiej?

A na sam koniec jeszcze jeden szampon. "Świeżość bawełny" w teorii ma zastosowanie przy włosach, które przetłuszczają się mocno i lekko - coś mi ten koncept za bardzo nie podszedł, ale ok. 
Z pozytywów - nie podrażnia skóry głowy, nie kołtuni (przynajmniej u mnie), niemniej samego działania w interesującym mnie zakresie nie odnotowałam. Butla 400 ml starczyła mi na używanie jej przez prawie 3 pory roku, więc mogę potwierdzić, że szampon ani nie pomaga latem w wysokich temperaturach, ani zimą przy czapkach i klimatyzacji. 



Zaznaczam przy tym, że skóra mojej głowy przetłuszcza się umiarkowanie i nic w tej materii się nie zmieniło - a czytałam wystarczająco dużo historii dziewczyn, u których po stosowaniu takich szamponów problem solidnie się nasilił. Cóż, przynajmniej tyle dobrego z solidnego oczyszczenia :]

Co dzieje się obecnie? Cóż, 9 miesięcy bez farbowania, stopniowo pozbywam się żółtych obecnie końcówek. W końcu trafiłam na maskę, która znowu robi włosom dobrze, nie kosztuje milionów i jakimś cudem wzmacnia skręt włosów. Ok, skręt to za dużo powiedziane - subtelne falki. 

Jest fajnie. 

Ten słynny micel...

$
0
0
Niejednokrotnie zwierzałam się na blogu, że niektóre z moich wyborów kosmetycznych to efekt niesamowitego szumu albo wręcz legend, które krążą po blogach. Zdarza mi się kupować na zapas, bo akurat zdybałam coś w promocji i stwierdzałam "ożeszbożesz, 30 blogerek o tym pisało, nie mogły się mylić".

Ale jest jeden produkt, który zyskał sobie status kultowego gdzieś w okolicach wycofania go, a potem triumfalnego powrotu na salony, pardą, półki (po przetoczeniu się przez blogi srogich żali i pretensji). 

Ten słynny micel z Biedronki. 

Nigdy go na oczy nie widziałam, chociaż od roku mam Biedrę tuż pod nosem, gdzie regularnie wpadam po wino (jedna kasjerka chyba podejrzewa mnie o alkoholizm, obsługiwała mnie 4 razy w ciągu 2 tygodni; razem 7 flaszek - gdy przyszłam piąty raz po dłuższej przerwie, powitała mnie wylewnie, jakbyśmy te butelki razem opróżniły i cementowały naszą dozgonną przyjaźń). 
Przyznam, że byłam nieco skonfundowana, gdy czytałam opisy polowania na ten produkt w całym mieście (jak nie powiecie). I nie piszę tego złośliwie, moim celem absolutnie nie jest wyśmianie tu nikogo ani dopieprzenie. W takich momentach odzywają się we mnie resztki mojej socjologicznej ciekawości badawczej i pomyślałam:
No Olcia, jak dorwiesz drania i go opiszesz, to dopiero wtedy będziesz mogła się tytułować Prawdziwą Blogerką. 

Postanowiłam zawierzyć losowi i opatrzności (niczym kobieta stosująca kalendarzyk małżeński jako podstawową formę antykoncepcji) i już po 3 tygodniach dopadłam micela BeBeauty (ot, widać, jakie efekty daje zawierzenie losowi) na Ursynowie, czyli totalnie w piździec po drugiej stronie miasta.

Nie wierzyłam. Mój ci on!



Nie ma co ukrywać - miałam wysokie wymagania. Chciałam znaleźć jakąś wadę i być bezlitosna w ocenie.

A nie mogę...

Poczynając od dozownika - uważam, że jest ok, ja nigdy nie wylałam za dużo produktu i myślę sobie, że trzeba być naprawdę nieprzeciętną pierdołą, żeby coś takiego zrobić.
Działanie - takie jak być powinno, czyli w miarę szybkie i bezbolesne. Ani razu nie zanotowałam podrażnienia oczu, a wierzcie mi, zmywałam tym micelem naprawdę solidne makijaże (jakieś brokaty i trzy warstwy tuszu). Co do demakijażu reszty twarzy - owszem, dla pewności schodziły dwa, czasem trzy waciki. Niemniej skóra była solidnie oczyszczona i naprawdę mile stonizowana - tak jak po micelach zawsze myję jeszcze twarz wodą i żelem, tak po tym nie czułam takiej potrzeby (ale i tak to robiłam, kwestia nawyku).
Wydajność w mojej ocenie jest bardzo wysoka, ale zastrzegam, że nie wylałam nigdy przez przypadek produktu :]

Tak sobie siedzę i myślę, że niewątpliwy sukces i popularność są sumą kilku składników - produkt naprawdę niezłej jakości w niskiej cenie*, wyprodukowany w Polsce** i dostępny na szeroką skalę***.

* 8 zł, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. niby wszedł teraz Garnier, gdzie za 14 zł w regularnej cenie dostajemy 400 ml, ale taka Bioderma nie ma tu nawet co rywalizować w tej kwestii.
** dla mnie to ważne, nie wiem jak inni do tego podchodzą.
*** to jest kwestia dyskusyjna rzecz jasna - Biedry mają niewątpliwie problem z zaopatrzeniem w zapasy tego micela, niemniej należy pamiętać, że sieć szczelnie objęła cały kraj. z mojej warszawskiej, wielkomiejskiej perspektywy to żaden problem pójść do sieciowej drogerii i wybrać coś innego. podjeżdżam do pracy dwie stacje metrem, w promieniu 300 metrów od każdej jest Rossmann, w tym jeden tak bezczelnie na rogu po drodze do biura, że nawet nie mam jak go ominąć ;) jak się uprę na jakiś produkt, to spokojnie przeglądam gazetki promocyjne pozostałych sieciówek i mam w czym wybierać. niemniej zdaję sobie sprawę z tego, że przecież w mniejszych miasteczkach tak bogatej dywersyfikacji czasem nie ma, w przeciwieństwie do Biedry.

Hejtu nie ma. Ba, do moich biedronkowych wypraw po flaszki wypełnione procentami dołączył kolejny punkt wycieczki - flaszka płynu micelarnego (na północy Warszawy jeszcze go nie uświadczyłam).

+++

Jeszcze tylko napiszę o Revlonie Colorstay i będę taką Tró Prawdziwą Blogerką Urodową ;) 

Lumene Volume Serum Mascara

$
0
0
Gdy w zeszłym roku na Igraszkach Kosmetycznych dzięki uprzejmości i hojności sponsorów dostałam do testów kilka kosmetyków Lumene, nie przypuszczałam, że znajdę wśród nich maskarę, której wielowymiarowe działanie mnie naprawdę pozytywnie zaskoczy. 

Mowa tu o maskarze Volume Serum, która oprócz doraźnego pogrubienia rzęs ma je także odżywiać i wzmacniać. Podchodziłam do tych bajeczek o aktywnych składnikach z dużą dezynwolturą - jak to ja, więc nie kłopotałam się robieniem zdjęć "przed" i "po". Tak bardzo się tym nie kłopotałam, że ani się zorientowałam, a tu bam, zużyłam cały tusz.

I nie zrobiłam zdjęć "w akcji" na bloga.

Wiem, blamaż. 

Ale skoro ja sobie wybaczam takie fuck-upy na bieżąco, to Was też o to proszę i liczę, że sam solidny opis wynagrodzi te niedogodności. 

No to jazda. 

Standardowo zacznijmy od opakowania - tu bez designerskich chorych wymysłów, jest prosto i stylowo. Jeżeli komuś przeszkadzają takie szczegóły jak ścierające się napisy, to informuję - ścierają się powoli i ze swoistym wdziękiem. Uchwyt szczoteczki wygodnie leży w dłoni. Pojemność 7 ml.
Coś, co jednych może irytować, a innych uspokajać - odkręcanie i zakręcanie opakowania wymaga użycia konkretnej siły. Dzięki temu można mieć pewność, że produkt nie wyschnie, o ile oczywiście zamkniemy dziada do końca.



Przejdźmy do aplikacji. Poniższa rycina mojego skromnego autorstwa ukazuje nam silikonową szczoteczkę najeżoną szeregiem dłuższych i krótszych włosków.




Nasuwa się tu oczywiste skojarzenie z klasyczną już benefitową They're Real - z tym, że Volume Serum nie ma włosków na końcu. Odnoszę też wrażenie, że włoski są minimalnie rzadziej ustawione. 

www.beautezine.com

Przejdźmy do efektów, bo wszak to decyduje o końcowym sukcesie. Volume Serum należy do tych maskar, które przy pierwszej warstwie dają umiarkowanie delikatny, typowo dzienny efekt - w jak najbardziej dobrym tego słowa znaczeniu (rzęsy dobrze pogrubione i wydłużone, bardzo dobrze rozczesane, bez klumpów). Ale że nie należę do osób, którym wystarcza jedna warstwa na przysłowiowe wyjście do warzywniaka*, to po przeschnięciu pierwszej warstwy - którą traktuję jak bazę - dokładam drugą.
I wtedy, moi mili, zaczyna się festiwal ochów i achów. 
Dalsze pogrubienie, wydłużenie i cały czas perfekcyjne rozdzielenie, które może odrobinę trzeba wspomóc grzebykiem (dosłownie jedno przejechanie - dla mnie to duża różnica w stosunku do innych maskar, które trzeba rozczesywać minutę, a z takimi też miałam do czynienia). 
Jak mniemam, osobom o rzęsach nieco obfitszych niż moje spokojnie wystarczy jedna warstwa. 

Druga sprawa - trwałość. Iście szatańska - lumenowa maskara trzyma się perfekcyjnie przez 10 godzin. Nie osypuje się ani nie maże, niemniej po dłuższym okresie (powiedzmy po 12 godzinach) zaczyna wyparowywać. Nie wiem jak lepiej opisać ten proces - ale skoro nie ma czarnych smug pod oczami, to zostaje tylko ta opcja rozpływania się w powietrzu ;) co jest dość specyficznym, acz cenionym sobie przeze mnie efektem ubocznym. Lekkie rozmazywanie może się pojawić w wyniku intensywnego wysiłku fizycznego - mam tu na myśli akurat seks, bo nie przyszło mi nigdy do głowy, żeby ćwiczyć w pełnym makijażu (z seksem bywa wszak różnie). Jako że maskary używałam zimą i wczesną wiosną, totalnie nie wiem, jak by się zachowywała w wysokich temperaturach. Podejrzewam dwa scenariusze: albo zaczyna wyparowywać wcześniej, albo troszeczkę się rozmazuje po kilku godzinach. Albo jest dokładnie tak samo i wszystkie użytkowniczki są szczęśliwe. 




Zupełnie osobna sprawa to działanie serum, które ma dzięki systematycznemu stosowaniu maskary rzęsy pogrubić i wzmocnić. Cały czas jestem sceptyczna wobec jego cudownych właściwości, ale z drugiej strony przy moich lichych rzęsach nie mówię "nie"żadnym nowinkom technologicznym mającym poprawić ich stan. Cokolwiek kryje się pod nazwą Lumene Lash Volumizing Serum, faktycznie pogrubiło i chyba ciut wydłużyło mi rzęsy. Nie są to drastyczne zmiany - bardziej je wyczuwam przy malowaniu, które stało się mniej upierdliwe (mniej machania szczotą, także w wypadku innych maskar, nawet tych średnio udanych).

Ceny oscylują koło 45-50 pln w sklepach internetowych - ciekawa jestem, jak wygląda to w przypadku sklepów stacjonarnych, niestety Lumene na żywo nigdzie nie widziałam (Warszawa, serio?!). Uważam, że to całkowicie słuszna cena jak za kosmetyk dający tak epickie efekty i wykazujący się niesamowitą trwałością. 

Cóż tu dużo mówić, jest z tego miłość. A czy Was ostatnio coś tak zachwyciło? 


*tak naprawdę, jak idę do najbliższego sklepu po warzywa, to się nie maluję, bitch please, pragnę raczej zaakcentować zwyczajność wydarzenia. 


Essie Braziliant

$
0
0
Essie na swojej stronie tłumaczy nazwę tego koloru jako zbitkę słów brazen i brilliant, ale jestem pewna, że każdy w pierwszej kolejności miał skojarzenia z Brazylią. Po kultowym półfinale 7-1 i meczu o 3. miejsce nie mogłam sobie odmówić wygrzebania zdjęć z dysku.




Braziliant jest intensywną pomarańczą z opalizującym (ani chyba ni różowo) shimmerem, który lepiej widać w butelce niż na paznokciach. I jest to też taki odcień pomarańczu, który na pazurach lubi wyglądać bardziej na jaskrawą czerwień. 



Nie wiem czy to kwestia mojego egzemplarza czy ten typ tak ma, ale nakładanie na płytkę nie było tak komfortowe jak w przypadku innych odcieni tego producenta. Biorąc pod uwagę, że kupiłam go u jednego z tych sprzedawców na allegro, którzy importują dzikie ilości kosmetyków "z USA" i oferują potem w śmiesznie niskich cenach, stawiam jednak na to pierwsze ;) 


Tutaj prawie pomarańczowy...


A tu jednak czerwony!

Jak zwykle nie ma się do czego przyczepić w kwestii trwałości i łatwości zmywania.

+++

Yo, szukam pracy. Marketing, social media, pr, Warszawa - jeśli coś macie/znacie, dajcie znać ;)


Olga kontra słońce

$
0
0
Przemogłam się i po kilku latach słonecznego detoksu skusiłam się na opalenie moich bladych członków. Nie uniknęłam przy okazji opalenia ryjka, co jest teraz problematyczne przy podkładach - nie, nie mam awaryjnego pudełka z podkładami na "kiedy się opalę". Z drugiej strony na cholerę mi tapeta, gdy przy 32 stopniach wszystko się topi ;)

Odwołam się tutaj do produktów, które już na blogu się pojawiały, jak i do blogowych debiutantów. 

Zaczęło się, gdy już w zeszłym roku nieśmiało zamarzyłam o opalonych łydkach i nabyłam w Biedrze przyspieszacz opalania Kolastyny. Psikus polega na tym, że tubkę rozcięłam, zanim zrobiłam zdjęcie (klasyczna Olga), a Wizaż twierdzi, że ten kosmetyk już jest "zapomniany". KLIK
W sumie może to i lepiej, bo nabożne smarowanie się tym specyfikiem nie przyniosło żadnych wymiernych rezultatów, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy może przypadkiem biała moja skóra na nogach straciła zdolność do przetwarzania promieni słonecznych (a może wszystkie tak skutecznie odbijała sama z siebie?). 
Jeśli ktoś zna jakiś przyspieszacz, który naprawdę przynosi rezultaty, niech da znać w komentarzu. 

O filtrach doryjnych pisałam już rozlegle tutaj i po roku muszę ciut zweryfikować swoje opinie.
Dax Sun 50 do twarzy - tłusta, biała masakra. Po kilku dniach zauważyłam, że bardzo obciąża skórę. Nie polecam. 
Babydream 50 - niewątpliwie dobry przy ochronie delikatnej skóry dzieci, ale czemu musi tak walić alkoholem? Dla dorosłych też dobry, na twarz tylko gdy nikt was nie widzi, pod makijaż w ogóle się nie sprawdza. 
Avene 50 do twarzy - sam krem w sobie jest super, nawet nałożony w dużej (czyli prawidłowej) ilości nie bieli. Niestety ma kretyńskie opakowanie, które ciężko rozciąć, a kryje w sobie wystarczająco dużo produktu na jeszcze 4-5 aplikacji. Biorąc pod uwagę, że jest to 30 ml, trzeba się zastanowić porządnie nad kupnem (chyba że macie zasobniejszy portfel i takie rzeczy nie spędzają wam snu z powiek). 
Bioderma 50 - też super, miękka tubka, 40 ml, opłaca się przy licznych promocjach.
Moim zdecydowanym faworytem w tym sezonie jest Bielenda 30, która z powodzeniem może być używana przez cały rok. 

W tym roku temat uzupełniam o pomadki ochronne z filtrem.




Pokazana powyżej Nivea Sun Protect z SPF30 - swojego zdania nie zmieniam, esencja dramatu pomadkowego. W sumie powinnam ją wypieprzyć, ale trzymam na wszelki wypadek przy biurku dla skąpego nawilżenia ust. 
L`Biotica, Ochronny balsam do ust SPF 30 - byłam, jestem i będę hejterem tak ściętych aplikatorów. Zwłaszcza, gdy wydobywany produkt jest tak gęsty,  jego rozsmarowanie i tak trzeba dokończyć palcem. Balsam L'Biotiki jest przewidziany na skrajne warunki atmosferyczne, także na wiatr i mróz, stąd pewnie taka formuła kosmetyku. Myślę, że faktycznie lepiej by się sprawdził zimą na stoku narciarskim niż latem - ostatnie, czego wszak trzeba na plaży, to gęsta warstwa tego tłuściocha (osobna sprawa - jak bez zdejmowania narciarskich rękawic go rozprowadzić). Na plus - ładny, smakowity zapach i solidna ochrona (choć mocno wyczuwalna na ustach - co kto lubi). 
Tisane Suntime - skuszona sympatią do klasycznej wersji poczyniłam zakup wersji z SPF30. Nie ma jak się przyczepić do sztyftu, który dość gładko sunie po ustach i zostawia solidną, pielęgnacyjną warstwę o przyjemnym zapachu. Byłabym szczęśliwsza, gdyby ktoś w końcu wymyślił kolorowe balsamy do ust z SPF - Suntime też zostawia taką bielącą warstwę, przez którą wyglądam jak trupek. W sumie najlepsza z całego zestawu.

Filtry do całego ciała - cóż, tu bez rewelacji. Bardziej po kosztach ;)

Soraya wodoodporny balsam SPF10 - przykład kosmetyku, który został wybrany czysto przez przypadek i równie dobrze mogło to być coś innego. Filtry podobno są fotostabilne, dziurka do wylewania nie za duża, przyjemnie pachnie. Ot, totalny przeciętniaczek, który jednak spełnia swoje zadanie.


Drugi filr znowu buchnięty z dziecięcej półki ;) Kolastyna, Dla Dzieci, Emulsja do opalania SPF 50. Prawdę mówiąc zdziwiłam się, gdy zobaczyłam, że jest to jeden z tańszych balsamów do ciała z wysoką ochroną (chociaż to tylko 150 ml). Tutaj zalecam sprawdzić supermarkety - w Carrefourze widziałam go za bodajże 18,50 zł, w drogeriach ceny zaczynają się od 22 zł. Nie maże się, sprawdza się też na twarzy - pod warunkiem, że nie nakłada się go na krem matujący (przepiękne rolowanie gwarantowane).


A jak już człowiek usmaży tego dupsztala, to wieczorem warto go czymś posmarować. Znowu propozycja Kolastyny z zasobów Biedronki i supermarketów: Nawilżający balsam po opalaniu. O, dokładnie taki:



Była to inwestycja za bodajże 8 zł i za tyle można przeboleć składniki zapachowe daleko przed pantenolem, alantoiną i elastyną. Dobrze się wchłania, niestety nie chłodzi, nie zawiera bajerów w postaci jakichś gównianych rozświetlających drobinek

A dla prawdziwych hardkorów król budżetowców, czyli balsam po opalaniu Sun Ozon z Rossmana za całe 4,99 zł. Nie wiem czemu kosmetyk regenerujący po opalaniu zawiera alkohol, ale dobra, przecież nie znam się. Ma lejącą konsystencję i dość długo się wchłania. Producent zastrzegł nawet, żeby uważać przy ubieraniu się, bo może zostawić "trwałe plamy" - żeby było śmieszniej, linijkę dalej możemy przeczytać, że nie zostawia tłustych śladów. Nie wiem jak wy, ale ja tu mam klasyczny dysonans poznawczy. Raczej nie polecam, chyba że budżet macie napięty jak baranie jaja na wiosnę.




Osobna sprawa to wszelkiego rodzaju kosmetyki brązujące do ciała - ale o tym kolejną razą :)
Macie jakieś doświadczenia z kosmetykami pokazanymi wyżej? Lub sugestie, czego warto jeszcze spróbować? Chętnie się dowiem!


Maybelline Color Whisper

$
0
0
Uświadomiłam sobie ostatnio, że Maybelline króluje u mnie w zakresie marek kolorowych ze średniej półki. Przyczyniły się do tego niewątpliwie whisperki, do których początkowo podchodziłam raczej nieufnie i z dystansem.



Było typowo - najpierw przeczytane zachwyty w internecie, potem mazanie się w drogerii, sceptycyzm, a gdy kilka tygodni później trafiłam na wyjątkowo korzystną promocję, skusiłam się na pierwszy egzemplarz. 

Moja początkowa niepewność miała kilka źródeł:
- serdecznie nie cierpię plastikowych, przezroczystych nakładek na pomadki. Kojarzą mi się podskórnie z tandetą, naprawdę nie ma tu żadnych racjonalnych powodów. 
- w gamie kolorystycznej dominują cieliste lub mało wyraziste - na pierwszy rzut oka - odcienie. Z moim nastawieniem na mocny kolor, które dominuje u mnie od dłuższego czasu, nie był to szczególnie nęcący wybór.
- żelowa formuła i transparentność w porównaniu z wyżej wymienionym "brakiem" kolorów dalej była dla mnie niejasna. 

Powiedziałby ktoś - Olga, ty durna babo, a może byś wzięła tester, zrobiła z niego użytek na ustach i pozbyła się wątpliwości? 
W tym momencie muszę zrobić drobną dygresję. Tak jak nie mam zaawansowanej bakteriofobii i myśl o macaniu testerów cieni czy pudrów mnie raczej nie brzydzi, tak od pewnego czasu pomadki testuję tylko na grzbiecie dłoni. Teoretycznie na wścibskich paluszkach można by znaleźć więcej rozmaitego tałatajstwa, niemniej wizja używania testeru pomadki po jakiejś raszpli z opryszczką budzi we mnie lęk i dreszcze. Jakimś cudem udało mi się przeżyć 25 lat i nie złapać (chyba) wirusa opryszczki czy innego syfu i zamierzam dzielnie się tego trzymać. 

Gdyby nie ta fobia, to odkryłabym wcześniej, że Color Whisper ma całkiem solidne krycie, intensywny kolor i w ogóle daje nieźle czadu, choć jest upierdliwy.




Pierwszym whisperkiem był u mnie kolor oznaczony numerkiem 310 i nazwą Mad For Magenta. Można się kłócić, czy magenta jako kolor skłania się bardziej ku fioletowi czy różowi, na stronie producent idzie wyraźnie w tym pierwszym kierunku. Sztyft na pierwszy rzut oka też jest wyraźnie fioletowawy, ale wystarczy aplikacja  i wszystko jasne - ta Magenta jest różowa jak cholera. Przynajmniej na moich ustach - zdaję sobie sprawę z tego, że naturalna barwa warg ma ogromne znaczenie przy takiej żelowej formule (moje niby nie są jakieś intensywne, ale to nie pierwszy raz, gdy wyraźnie fioletowa pomadka na moich ustach okazuje się być bardziej różowa). 


Żeby nie było wątpliwości - taki obrót spraw jak najbardziej mi odpowiada, jestem w Magencie zakochana na zabój. Swatch Mad For Magenta na ręce jest wyraźnie słabo napigmentowany i różowy. Na ustach diametralnie się zmienia, co jest ostatecznym dowodem, że trzeba samemu się przekonać, jak ten gagatek może koniec końców wyglądać.





Gdy przestałam się przejmować plastikowymi nakładkami, uświadomiłam sobie, że reszta opakowania, czyli srebrny sztyft, jest w miarę elegancka. Jak się ma dobry humor, można ją wręcz przyrównać do Dior Addict Lip Glow. 

Drugim whisperem było Who Wore It Red-er. Tak jak doceniam subtelne gry słowne w nazwach, tak trzeba sobie wytłumaczyć kilka spraw - niby czerwone, a naklejka z oznaczeniem idzie w róż. Ok, wybaczamy.



Swatch na ręce nie ma sensu - u mnie jest różowy, na ustach jest czerwono, ale mniej intensywnie niż wskazywałby na to sztyft. 



Ok, no dobra, swatche na ręce prezentują się tak:


Dupy nie urywa, prawda? Cóż, nic dziwnego, że pierwsze testy w drogerii mnie nie przekonały. Zwłaszcze, że Red-er wydaje się być różowy.

A na ustach Magenta wygląda tak (gratis moje miny; pamiętajcie, że przednia kamera w smartfonie ma dość słabe parametry).


A gdybyście kiedyś się zastanawiały, jak się ustawić do samojebki, żeby w ogóle siebie nie przypominać - zalecam takie ustawienie. Z najgłupszą miną, jaką jesteście w stanie zrobić. 


Samojebek z Red-erem brak, przepraszam za to niedopatrzenie.

Podsumowując: Color Whispery to świetne rozwiązanie dla osób szukających lekkiego acz wyraźnego koloru na ustach. Trwałość, zjadanie się - typowe dla tego typu formuły, więc bez szału, niemniej malowanie się Whisperami jest czystą przyjemnością. Mam na oku jeszcze trzy kolory :> 

Olga kontra Seche Vite

$
0
0
Seche Vite to jeden z tych klasyków, którego wypróbowania nie potrafiłam sobie odmówić. Tytuł posta nie jest przypadkowy - stoczyłam z Seche heroiczną walkę. 

SV jest przykładem kosmetyku, którego prawdę mówiąc nie potrzebowałam - manicure planuję bez spiny, gdy mogę sobie pozwolić na długie nicnierobienie rękami, najczęściej oglądanie filmu/serialu lub przeglądanie neta, gdy niewiele stukam w klawiaturę (taki 9gag to ideał). Tak więc funkcja ekspresowego wysuszania średnio jest mi potrzebna (pamiętajmy, że argument "dopiero co pomalowałam pazury" jest skuteczną kartą przetargową w wykręceniu się z wielu obowiązków). 
A co z utwardzaniem? Cóż, tutaj też na ogół zdawałam się na odpowiednią kombinację lakierów podkładowych i topów - w tym zakresie króluje u mnie niezmiennie Nail Tek, obecnie w wersji I. Dobre jakościowo lakiery wytrzymują bez większych uszczerbków 3-4 dni, a po tym czasie na ogół zmieniam kolor, tak więc utwardzanie na tydzień też nie jest mi zbytnio potrzebne. Tematu w ogóle nie ma przy tak lubianych przeze mnie piaskach, bo trzymają się szatańsko dobrze. 

Ale czy byłabym sobą, gdybym jednak nie sięgnęła po SV?
Takie piękne, klasyczne pytanie retoryczne <3




Nabyłam drogą kupna miniaturkę produktu o pojemności 3,6 ml, bo naczytałam się strasznych opowieści o gluceniu. No dobrze. 

Podejście nr 1 - pomna ostrzeżeń, coby nie aplikować Seche zbyt szybko, nałożyłam je po minucie. Jak łatwo się domyślić, to było jednak zbyt późno, kolorowy lakier "ściągnął się" z końcówek, jakby się starł. Byłam ostrzeżona, więc przeżyłam jakoś to niepowodzenie. 

Podejście nr 2 - dla picu nałożyłam grubszą warstwę lakieru niż zazwyczaj, użyłam Seche szybciej. Chyba mi wyszło, końcówki się nie ściągnęły, ale dostrzegłam po chwili, że ochronna warstwa lekko się zbiegła z drugiej strony, przy "początku" paznokcia (jak to się fachowo nazywa, macierz?). Faktycznie wysychanie ekspresowe, a utrwalenie mocne. Tylko tak głupio to wygląda.

Podejście nr 3 - powtórka z dwójki. 

Po trzech aplikacjach zużyłam połowę flaszki, po czym lekko zniechęcona rzuciłam ją w kąt na kilka tygodni. Chciałam dziś do niej wrócić i ponowić eksperyment, ale zszokowana odkryłam, że ta połowa miniaturki przeszła w stan niebłogosławionego ZGLUCENIA. Mojej konsternacji nie złagodziło przypomnienie sobie, że w każdej recenzji jak wół było napisane "glucieje w połowie butelki" - nie spodziewałam się jednak, że proceder ten wystąpi też przy miniaturze (jakby panowały tam inne zasady rządzące wszechświatem czy coś).
Spróbowałam gluta nałożyć na świeży lakier na jednej dłoni i jak łatwo się domyślić, całość nie wygląda teraz przesadnie estetycznie. Zgluciały, wysuszony SV daje specyficzne wykończenie jak każdy top w takim stanie, które jakoś udało mi się złagodzić dwiema warstwami Nail Teka.

Wnioski?

Cóż, przy odpowiedniej aplikacji poprzedzonej szeregiem testów SV niewątpliwie daje porządne rezultaty. Inaczej nie byłby to obiekt kultu większości blogosfery. Niemniej jest to też produkt, bez którego da się żyć - dobry lakier nałożony cienką warstwą schnie całkiem szybko bez pomocy. Nie oszukujmy się też w drugą stronę - myślę, że jeśli mamy do czynienia z naprawdę beznadziejnym lakierem, to żaden top go nie uratuje.
Ja na pewno do SV nie wrócę.

+++

Wchodzę do salony fryzjerskiego.
Fryzjerka: (pitu pitu) to co będziemy robić?
Ja: Grzywkę między innymi.
F: Sama pani cięła?
Ja: A co, bardzo widać?
F: *próbuje utrzymać powagę* Troszeczkę...

Potem laska ucięła mi 3/4 włosów, wycieniowała je, pokazała jak stylizować w domu. Wizualnie szopy mam tyle samo - a może nawet zyskała na objętości, bo teraz włosy jakoś tak raźniej odstają od łba.
Wiem, #firstworldproblem. Dużo włosów. Ehehe.

Under Twenty Kremowy żel do mycia twarzy do cery wrażliwej

$
0
0
Dziś przykład kosmetyku, który jest tak w mojej opinii tak przyzwoity, że aż ziewam z nudów przy opisie ;)


Chociaż już od dawna jestem over twenty, to "dzięki" mojej mieszanej cerze ciągle sięgam po kosmetyki skierowane do młodzieży z problemami skórnymi. Kremowy żel do mycia twarzy jest dedykowany cerze wrażliwej, co mnie skutecznie zachęciło. 

Dlaczego ten żel jest "nudny"? Bo nie ma się do czego przyczepić ;)

Opakowanie: miękka tuba z zatrzaskiem, otwór dopasowany do gęstości produktu, więc nie ma większych problemów z wyciśnięciem odpowiedniej porcji, nawet pod sam koniec. 
Wspomniana wyżej gęstość: zacna, żel nie jest wodnisty, więc wydajność oceniam na wysoką, a stosowanie mało upierdliwe. 

Efekty: w przypadku mycia twarzy nie ma skomplikowanej filozofii - żel ma ryj oczyścić szybko i skutecznie bez strat w ludziach. Według mnie te warunki są spełnione - żel nie ściąga skóry (na KWC ten zarzut często się pojawia, niemniej wiadomo, każda twarz reaguje inaczej), nie podrażnia oczu, po zastosowaniu czuję odświeżenie i oczyszczenie (niezależnie, czy to rano czy doczyszczanie wieczornej tapety). 

Podobno w formule są  składniki aktywne typu wyciąg z aloesu i ogórka, aktywny cynk i kwas migdałowy. Cóż, najwidoczniej działają. 

Cała tuba tego szczęścia to koszt 12-13 zł, w promocji nawet za 9 zł. 

Olga poleca.

+++

To oficjalne - opaliłam twarz. Bardzo mnie to zdziwiło, bo wybitnie się pilnowałam. Według colorstayowej numerologii już nie jestem 150 buff, tylko 180 sand beige. Cóż, dobrze, że jestem niewydarzoną makijażystką i jednak mam kilka ciemniejszych podkładów. Dziwnie mi. 

Olga kontra podróże

$
0
0
Z kosmetycznego punktu widzenia podróże mi nie służą - zawsze pojawia się jakiś pielęgnacyjny fuck-up skutkujący podrażnioną skórą twarzy lub skrajnym zaniedbaniem nawilżenia całego ciała. No dobrze, pierwsze to jeszcze mogę zwalić na skutki zewnętrzne w stylu zmiana wody, ale drugie to w całości moja wina ;) Ale nie będę tu kręcić, że jak wracam o 4 nad ranem do łóżka, to mam siłę i ochotę na cokolwiek więcej ponad zmycie tapety.

Moja niedawna wyprawa na Śląsk i Galicję nie była wyjątkiem - wróciłam z niesamowicie podrażnionymi, czerwonymi jak serce komunisty policzkami. Śluńskie powietrze? Krakowska woda? Czort wie.

Grunt, że na tym rewelacje się skończyły, a cały wyjazd oceniam na wyjątkowo udany. 

Fotorelacja jest oszczędna ze względu na potrzebę wyeliminowania wizerunku moich znajomych, którzy pewnie nie chcieliby stać się bohaterami bloga. Podejrzewam też, że większość z was wie, jak wygląda Rynek w Krakowie, więc oczywiste oczywistości sobie daruję ;)

Pańcia się pakuje, kot pomaga. 


Nocny atak na fotobudkę - oranż mi chyba nie służy. 


Absolutnie cudowna i zjawiskowa strefa chilloutu z hamakami <3


Do widzenia.


MOCAK, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Fenomenalna architektura, sztuka jak to często bywa - co najmniej kontrowersyjna. Uważam, że wystawa "Zbrodnia w sztuce" powinna mieć jakieś wymagania wiekowe (16 lat?), bo były tam rzeczy dość drastyczne (a do przesadnie wrażliwych nie należę). Albo po prostu założono, że młodsi do takich przybytków nie przychodzą...



"Olga Olga, chodź, zobaczysz krakowskie metro!". Ładnie tam całkiem ;) 


A na deser przepiękna stacja kolejowa w podkrakowskim Zabierzowie. 



+++

Podobno przez sen jestem potwornie gadatliwa - tak przynajmniej twierdzi chłopak, z którym się widuję. 3 w nocy, on jeszcze gierczy na konsoli, ja coś burczę i z tego burczenia wydobywa się nagle całkiem sensowne pytanie.
ja: gdzie jest szczupak?
on: jaki szczupak?
ja: ten z panteonu bóstw...
on: *brechta* jaki?
ja: ten co go zgnietli...


Maybelline Color Tattoo - 4 kolory

$
0
0
Seria cieni w kremie ze stajni Maybelline narobiła swoim pojawieniem się na polskim rynku spore zamieszanie. Porównywane do macowych Paint Potów na każdym kroku i nie mniej zachwalane. Skuszona pozytywnymi recenzjami zapolowałam na nie w trakcie jednej z pierwszych rossmanowych promocji -40% i mając dostęp do większości kolorów, sięgnęłam po cztery słoiczki.



Z perspektywy czasu oceniam to jako debilną decyzję - pozytywy dotyczyły poszczególnych kolorów, a nie całej serii, a ja w promocyjnym uniesieniu założyłam, że świetna jakość charakteryzuje wszystkie dostępne odcienie. 



Źródłem zamieszania jest kultowy już On and on Bronze #35. Przepiękny, chłodny i połyskujący złoty brąz (brązowe złoto, jeśli uprzemy się na kolor w słoiku), który umiejętnie nałożony staje się duochromem. Cieńsza warstwa daje na oku złotą mgiełkę, grubsza wydobywa brąz. Najlepiej nakładać go palcem lub syntetycznym pędzlem, świetnie współpracuje potem z sypkimi cieniami (jako baza tudzież element składowy makijażu).




 Na mojej piekielnej powiece wytrzymuje bez bazy 7-8 godzin, co czyni go absolutnym rekordzistą. Z bazą Artdeco trwa niewzruszony do zmycia (no dobrze, 12h, dłużej staram się nie trzymać tapety). Ma fantastyczną plastyczną konsystencję, dzięki czemu operowanie nim na powiece jest czystą przyjemnością, choć oczywiście można nałożyć za dużo produktu - wtedy od razu się zroluje, taka już przypadłość cieni w kremie.



Po lewej lekka, cienka warstewka złotka, po prawej grubsza - jest znaczna różnica!

Genialna rzecz dla zielonookich, czyli chociażby dla mnie. Powiem nieskromnie, że On and on Bronze wygląda na mnie fantastycznie i mam nadzieję, że tak długo, jak będę w stanie sama utrzymać pędzel, produkt nie zniknie z półek. Nie doszukałam się w nim żadnej wady, jest absolutnie warty każdej złotówki w regularnej cenie. 

Czy też czujecie charakterystyczne podniecenie, gdy czytacie takie opinie o jednym kolorze? A potem łapiecie za inne, bo też muszą być dobre? 
No właśnie. 

Drugi w kolejne jest matowy Permanent Taupe #40. Powiedzmy sobie szczerze, "taupe" w ogólnej klasyfikacji kolorów to taki zwierz, którego ciężko sklasyfikować, ja na swój własny użytek określam to jako kolor ziemniaka (Gocha, pozdrawiam). Ni to bure, ni szare, czasem gdzieś wychodzą z tego fioletowe tony. Permanent Taupe ma nieco tępą konsystencję, przez co aplikacja bywa problematyczna. Osobiście uważam, że życie jest za krótkie na noszenie tak smutnych kolorów solo, zwłaszcza gdy podbijają naturalnie występujące sińce pod oczami (jak przykładowo u mnie).



Ale ten cień nie jest skazany na porażkę. Dzięki matowemu wykończeniu sprawdza się rewelacyjnie przy charakteryzacji siniaków i sińców - no kidding, użyłam go w ten sposób na przynajmniej trzech planach. Drugie świetne zastosowanie to baza do wymagających sypańców w stylu czyste miki z Kolorówki. Miki to skubańce, które średnio współpracują z bazą (nawet ubóstwianą przeze mnie Artdeco, lol, znalazłam w końcu jakiś słaby punkt), ale z tym cieniem akurat się lubią. Co ciekawe, nasycenie koloru w mikach jest tak wysokie, że ciemny Taupe spod nich nie prześwituje, ale zdarza mu się lekko podbijać te jasne miki.



Po lewej - umiarkowanie lekkie maźnięcie palcem, po prawej średnio staranne zbudowanie jednolitej warstwy koloru. Jak widać, pigmentacja szatańska. Nie trzeba się zbytnio pierdolić z prześwitami i dokładaniem 5 warstw. Co prowadzi nas do trzeciej, dość oczywistej propozycji wykorzystania tego cienia - ciemna baza do smoky eye, bo umówmy się, zasmarowanie powieki cieniem w kremie jest szybsze, wygodniejsze i efektywniejsze niż mazanie kredką, nie wspominam tu już o cierpliwym budowaniu ciemnego koloru cieniem prasowanym, a już nie daj boże sypkim.



Podsumowując - nie jest to propozycja dla wszystkich, ale nie wątpię, że gdzieś na świecie są kobiety, które nakładają tego brzydala cienką warstwą na powiekę i są zadowolone.

Kolejny przedstawiciel wesołej gromadki to Eternal Silver #50. Błyszczące metalicznie srebro bez żadnych niespodzianek. Konsystencją zbliżony do On and On Bronze, choć rozsmarowuje się nieco gorzej. Nawet nałożony grubszą (choć rozsądną) warstwą nie daje tak pięknego efektu jak wspomniany brązowy kolega. Wydaje mi się wręcz, że lepiej wygląda w wydaniu minimalistycznym, maksymalnie lekkim jako subtelne rozświetlenie. Bo problem z Eternal Silver jest taki, że to srebro wali po gałach niemiłosiernie i bardzo łatwo jest uzyskać metaliczny (podobno niesamowicie modny) efekt - ale niestety w niemiłosiernie tandetnej wersji.



Kwestią problematyczną jest tu bez wątpienia dopasowanie kolorystyczne - o ile złoto-brązowe cienie będą wyglądać dobrze prawie na każdym i uzupełniają się z każdym kolorem tęczówki , tak nie wyobrażam sobie srebrnych cieni na ciepłych i/lub opalonych typach urody. Srebrny metalik ni chuja nie będzie wyglądał godnie i z gracją, zwłaszcza jeśli będzie się udawało, że położono go tam, gdzie normalny człowiek użyłby szarości. W celach poglądowych zapraszam do odkopania wczesnych zdjęć Dody.



Eternal Silver w całej swej okazałości niewątpliwie będzie się świetnie sprawdzał na a) bladych zimach b) w karnawale. To oczywiście moje zdanie wynikające z indywidualnego poczucia estetyki (i nikomu go nie narzucam). Przy mojej bladości i zielonych oczach broni się tylko w delikatnej odsłonie (swatch po lewej). Podobnie jak poprzednie kolory też jest trwały, pigmentacja i nasycenie koloru bez zarzutu, więc po prostu trzeba się solidnie zastanowić - czy komuś srebrny metalik podoba się tylko na samochodach, czy na powiekach też.


Ostatni cień w tym zestawieniu to Endless Purple #15.
I tu bierzemy głęboki wdech.
Jedyny nieskończony efekt tego cienia to potok moich soczystych bluzgów. Bez kitu, ten cień lokuje się w ścisłej czołówce kosmetycznych gówien, jakie na moje nieszczęście miałam okazję używać.
W słoiku wygląda całkiem zachęcająco - uuu, nasycony fiolecik, jakieś drobinki, proszę państwa, ja skusiłam się od razu. Myślę, że Endless Purple w zamierzeniu miał mieć błyszczące wykończenie (ale inne od jego braci). Ale żeby to sprawdzić, trzeba nanieść chociaż cień na skórę - co może przerosnąć zwykłych śmiertelników. Jeżeli cień w ogóle się przyczepi do palca, a potem dłoni/powieki, to roluje się przy samej aplikacji - przejechanie po dłoni wysmarowanym palcem daje naprawdę żałosny rezultat. Przy wklepywaniu traci się sporo nasycenia, cień wręcz spektakularnie blednie dając mglistą i niesamowicie brzydką warstewkę koloru siniaka.


Zaznaczam - podciągnęłam odrobinę kontrast, aby było dobrze widać kolor produktu w słoiku - tak, on naprawdę jest taki ładny!

No kurwa, czegoś takiego to ja się nie spodziewałam (nie żeby takie historie nie zdarzały się z innymi produktami). Sytuacja nie poprawia się, gdy do akcji wkracza syntetyczny pędzel. Raz miałam nadmiar cierpliwości i naniosłam cień dokładnie na całą powiekę, a w efekcie wyglądałam, jakbym dzień wcześniej ostro balowała i dostała w ryj. Jest to o tyle ciekawe, że przy aplikacji fioletów zawsze dokładnie kamufluję Sferę Rozpaczy pod oczami, a kolory te fajnie współgrają z moimi zielonymi oczami.


Duża plama wskazana strzałką to trzy starannie i delikatnie wklepane warstwy - cóż, na tym zdjęciu jeszcze to jakoś się prezentuje. Ale czy dla tak kiefektu warto się pieprzyć 10 minut?
Zdecydowanie nie warto. Prześwity, brak jakiejkolwiek współpracy z pędzlem, innymi cieniami itd. 

Uważam, że każda osoba odpowiedzialna za powstanie i dopuszczenie na rynek Endless Purple powinna zostać zwolniona w trybie dyscyplinarnym (i naznaczona karnym kutasem za chujową robotę) lub skazana na słuchanie Biebera. Gdyby cała seria była tak marna, mój bulwers byłby mniejszy - ale reszta jest (w najgorszym razie) poprawna lub wręcz wybitna. 

Nikomu nie polecam, wręcz odradzam - zwłaszcza, jeśli dbacie o higienę psychiczną. 

W kwestii wykorzystania rzeczonych cieni jako eyelinerów sytuacja klaruje się następująco: jak najbardziej da się wykonać ładne i trwałe kreski cieniem srebrnym i brązowym (jest błysk, jest metalik, szafa gra). Taupe od biedy również da się wykorzystać, ale jego konsystencja znacząco utrudnia pracę nawet przy użyciu ulubionego pędzla. 
Fiolet - jak nietrudno się domyślić, nie daje rady nawet jako liner. Przy tak beznadziejnej pigmentacji kreska ma prześwity -  a kto lubi blade, niewyraźne kreski? Fujka. 

Za Oceanem seria jest wzbogacana o limitowane kolory - szczerze żałuję, że nie są dostępne w Polsce, bo jeśli faktycznie jakościowo są zbliżone do On And On Bronze, to brałabym wszystkie w ciemno. 

+++

Kolejna rozmowa kwalifikacyjna i kolejny wyjazd. Oh yeah. 

Viewing all 40 articles
Browse latest View live